piątek, 31 sierpnia 2012

Cztery dni wcześniej

Cztery dni wcześniej  

Apple Avenue słynęło z trzech rzeczy. Mur stworzony z bujnych jabłoni porastały krańce chodników. Ciąg wysokich drzew zasłaniał prywatne, intymne życie ulicy. Większość budynków to stare kamieniczki przez nikogo nieremontowane ani burzone. Budownictwo sprzed wojny zachowało się, a wraz z nim zapach tradycyjnych dań. Pierwszymi mieszkańcami "Jabłoniowej" byli Hiszpanie i Włosi. To oni zdominowali tutejszą kuchnię. Choć Apple Avenue znajduje się blisko centrum miasta, siła z jaką zielone gałęzie kurtyny oddzielały świat zewnętrzny od środka jest zadziwiająca. Młodzi studenci architektury, amatorzy projektowania ogrodów a nawet zwykli malarze, fotograficy - każdy znalazł tutaj uniesienie, wenę do dalszego czynienia ukochanej sztuki. Niejednokrotnie pobliski uniwersytet oddawał na aukcje przepiękne obrazy i kompozycje przedstawiające ciasne uliczki Apple Avenue jako rzeczywistość fantastyczna, zjednoczona za dnia i wieczora.
Na obrazach brakowało jednak ludzi. To prawda, dzielnica została stworzona głównie z myślą o odpoczynku i relaksie. Restauracje, te mniejsze jak i większe, zbijały majątek na złaknionych ciszy klientach. W gorący dzień siedzenie pod baldachimem "Francesco" czy "Mony Belli" daje ukojenie. Każdy o tym wiedział. Nie każdy zaś mógł sobie pozwolić. Zwłaszcza, gdy ceny zaczęły powoli rosnąć.
  Cudowność przyrody, magia otoczenia, nietypowa dla wielkich miast atmosfera. Tak, ta trójka czyniła Apple Avenue wyjątkowym miejscem. O godzinie 13:50 doszła czwarta niszcząca poprzednie.

  Taśmy policyjne zamknęły wejście ślepej uliczki. Wszędzie walały się stare śmieci. Pod butami gapowiczów znikały papierki, worki, niedopałki papierosów. Gdzieś w oddali ujadał pies. Szczekanie jednak ginęło w odmętach co raz głośniejszych głosów. Szemranie zebranych ludzi nie wystarczało by dowiedzieć się wszystkiego. Co bardziej ciekawsze spojrzenia sięgały do wnętrza ciemnego korytarza. Hotelik a restaurację dzieliło zaledwie 5 metrów. To niedużo, jeśli weźmie się pod uwagę dwie jabłonki rosnące tuż przy rogach budynków, a także kubły na śmieci od dawna przepełnione nieczystościami. Smród starych odpadków uderzał do nozdrzy większości z obecnych. Muchy zaglądały o wiele wcześniej.
Owady panoszyły się wokoło niebieskiego podłużnego worka. Ciało mężczyzny schowane w nim nie nadawało się do powierzchownych oględzin. Brakowało jeszcze prawej nogi i ręki uciętej tuż przed łokciem.  Ślady krwi pozostawione na betonie chodnika ciągnęły się praktycznie wszędzie. Część została na ceglanych  ścianach sąsiadujących budowli, część rozlała się po metalowych obiciach skrzyń na śmieci. Każdą z nich sprawdzano uważnie. Policjanci w białych rękawiczkach ostrożnie przebierali w odpadkach. Nawet najmniejszy ślad krwi mógł być śladem prowadzącym do reszty pokrojonego dokładnie ciała. Chyba, że zwłoki od początku leżały tutaj niepełne...
- To pewnie znowu ci cali faszyści. Mówię pani, sami Żydzi tutaj mieszkają.
Starszy facet pokryty siwymi włosami uśmiechnął się gorzko.
- Ależ co pan mówi! Banda młodych zwyrodnialców, ot. Za naszych czasów tak nie było... 
Kobieta w płóciennym palcie i ochrypłym głosie stała tuż obok niego. 
- A może to po prostu wypadek? - zapytał młody chłystek w ciemnej jeansowej kurtce - Ktoś chciał się pozbyć zwłok i...
- Podrzucił je w sam środek Apple?
Dziadek zaśmiał się obrzydliwie. 
- Młodzieńcze, lepiej bądź cicho i pozwól dorosłym myśleć.
Mathew przyglądał się tłumowi z niedaleka. Radiowozy policyjne otoczyły całą okolicą. Umundurowani funkcjonariusze skutecznie zamknęli całą ulicę. Jeśli ktoś miałby się stąd wydostać albo wjechać... to musiałby mieć naprawdę ważny argument i powód.
  Legitymacja dziennikarza śledczego wystarczała. Od kiedy zaczął tworzyć obszerny artykuł o pracy policji - pod patronatem komendanta, Adama Brenza - większość drzwi stała przed nim otworem. Kostnice z chęcią opowiadały o całonocnych pracach nad badaniami przyczyn śmierci. Trenerzy psów policyjnych z uśmiechem na twarzy oceniają umiejętności swoich czworonożnych uczniów. Byle dokument z jasno wytyczonymi prawami pozwoliła Mathew'owi zapisywać wszystko, co widział. Zdjęcia, które zdarzały się naprawdę rzadko, zapisywał w małym podręcznym aparacie. 
Liczy się to, co przeczytają... a nie, co zobaczą, powtarzał w duchu, gdy tylko uwieczniał kolejny obraz z życia policji. Motto nauczyciela ze studiów dziennikarskich bardzo mu się spodobało. Mathew do tej pory pamięta długie rozmowy ze staruszkiem w parku, tuż przy partyjce szachów. 
Tata zawsze go ogrywał. Czemu nigdy ja nie mogłem...?
- Cokolwiek się wydarzyło, to był bardzo dobry człowiek...
Do rozmowy dołączyła mała zgarbiona kobieta. Miała ponad 80 lat. Twarz pokryta zmarszczkami nie wyrażała więcej niż tylko ból, ale i walkę z nadchodzącym końcem. Gdzieś w oczach pozostała iskierka życia. Mathew spoglądał na nią bacznie. 
- Znała go pani? 
- Oh, czy ja go znałam... - na samo pytanie jakby uśmiechnęła się, zarumieniła - to był mój pierwszy chłopak z czasów studiów. 
Wspomnienie zdecydowanie przyprawiło starowinkę o dobry humor. 
- Gdy teraz się spotykaliśmy - podjęła spokojnie - zawsze zrywał jabłka w parku. Mówił, że to na ciasto. Ale ja mu nie wierzyłam. Nikt by ich nie zbierał do jedzenia. Są obrzydliwe w smaku. Potem dawał je bezdomnym. Wpierw oczywiście czyścił, obmywał w czystej wodzie. Kroił na małe kawałeczki... w trójkąty. Najlepsze zawsze oddawał mi. 
Scott dopiero teraz zdał sobie sprawę z nędznego ubioru jaki na sobie miała. Kobieta wyprzedziła pytania. 
- Tak, źle się potoczyło w moim życiu... ale Albert zawsze mi pomagał. - ciągnęła dalej pełnym pasji głosem - To przez jego pracę. On...
- Pracował w sierocińcu. - dokończył za nią Mathew. 
- Ah! Pan także go znał?! 
Niebieski worek trafił na nosze. Dwójka mężczyzn z ambulansu właśnie wchodziła z nim do środka auta. Otwarte na oścież drzwi wkrótce zamknęły się, a za nimi sekret morderstwa. 
- Poniekąd tak... - rzucił z niesmakiem chłopak - Kiedyś był moim ojcem... 
Na twarzy Mathew Quint'a pojawiły się pojedyncze łzy. 

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Prolog


Poświaty witraży wielobarwnie wypełniały przestrzeń kościoła. Na sylwetkach szklanych świętych widniały uśmiechy pełne goryczy, smutku i braku nadziei. Mnich ze złożonymi dłońmi do modlitwy, o złotej aureoli srebrzącej się w strugach deszczu, wpatrywał się w postać Ukrzyżowanego. Cierniowa korona tliła się nienawistną czernią, współgrając z bladą, choć piękną sylwetką mężczyzny. Jego spojrzenie kierowało się na stopy przebite parą zardzewiałych gwoździ. Pasma zasuszonej krwi ozdabiały chuderlawy tors, zwłaszcza klatkę piersiową nienaturalnie wypiętą do przodu.
  Koroner Davidson oglądał ciało księdza od ponad pół godziny. Kordon policji zablokował kościół St. New Hope z każdej strony, wnętrze zaś świeciło pustkami. Nie pozostało w środku nic prócz paru długich ław, podestu ambony i wykrzywionego ciała ofiary. Kropelki deszczu wpadały przez remontowany dach. Pojedyncze łzy kapały bezgłośnie na twarze funkcjonariuszy. Czarne uniformy przypominały żywy płaszcz śmierci, firankę poruszaną na wietrze. Davidson właśnie naciągał białe rękawiczki. Za jego plecami błysnął flesz pierwszych zdjęć. Ta sprawa nie była prosta. Morderca znowu zaatakował, a z nim kolejny atak deszczu.
- Znowu to samo, hm? – oficer Steve Harley chował dłonie w kieszeniach. Para z ust buchnęła szybko, równie prędko zniknęła. – Trzeci w tym tygodniu… To się chyba nigdy nie skończy, Adam.
- Wpierw profesor Quint, potem ta dziewczyna z baru… jak ona miała? Sarah Werbs?
Koroner powoli doglądał ciała. Głęboki oddech powstrzymywał stres, w tym zawodzie wykluczonym. Zmasakrowane zwłoki duchownego Vilsa nadal tkwiły przybite do równo złożonych desek.
- Jestem pod wrażeniem… precyzja jak u zegarmistrza. Spójrz na te wcięcia między deskami… bez mierzenia mogę stwierdzić, że nasz morderca kocha kąty proste. A gwoździe nie były wbijane młotkiem. Rany byłyby większe, o wiele większe niż przy używaniu wiertarki.
- Wwiercił je do ciała, przeszywając aż do desek? – kolejny błysk wykonanego zdjęcia, tym razem skoncentrowanego wokół nałożonych na siebie stóp – To musiało boleć.
- Ofiara miała być katowana.
- Torturowana?
Flesz odbił się od rozerwanej czaszki przysłoniętej cierniami.
- Zabita szybkim sposobem o długim czasie oczekiwania. Tak samo jak poprzednie dwie ofiary.
Siwobrody starzec skończył. Rękawiczki cisnął do tylnej kieszeni spodni, mały patyczek zakończony metalowym ostrzem schował do folii. Próbka krwi zostanie zbadana w ciągu następnych dwunastu godzin. Zdejmowanie ciała księdza potrwa krócej. Chyba do 5 godzin.
- Tylko po co te wycięcie? Spójrz tylko… - palec oficera pomknął wokół zakrwawionych uszu i korony, tuż pod  – On i tak umierał. Po co wycinać komuś część głowy? Jakie to kości?
- Ciemieniowa i czołowa. Mechaniczna robota. Brak żadnych  wcięć, narzędzie musiało być równie ostre, co precyzyjne.
- Tak samo jak w wypadku wiertarki.
Błysk aparatu fotograficznego zapamiętał ten widok na zawsze.
- Często spotykasz się z przypadkami jak ten?
Steve odsunął się nieznacznie od krzyża. Kapiąca z góry woda wpadała mu za kołnierz, wilgotne powietrze kazało mu uciekać jak najprędzej do ciepłego  schronienia. Davidson odetchnął ciężko.
- Pracuję już 45 lat, widziałem naprawdę wiele. Pozbawione krwi zwłoki dzieci, sylwetki niezidentyfikowanych osób bez żadnych kończyn… a nawet psa zmumifikowanego w ciele ciężarnej kobiety. Ale to były pojedyncze sprawy, Steve, szybko wyjaśniane. Sprawców skazywano od tak… bez przymrużenia oka. To jest pierwszy raz, w którym jesteśmy po prostu bezbronni. Nie mamy nic, kompletnie nic co dałoby nam jako taki obraz sprawy. Nawet nie wiemy po jakim gruncie stąpamy.
- Morderstwo w akcie zemsty, czysta paranoja, uciekinier z więzienia, fatum powojennych urojeń…
Wymieniać mógł bez liku.
- Albo zabicia czasu. – koroner spojrzał ponownie na ciało Vilsa – nienawidzę czarnego humoru – dodał z przekąsem.
- Prędzej czy później wszystko się wyjaśni…
Oficer poprawił tylko płaszcz i wyszedł z kościoła. Prędkim ruchem pokonał nisko osadzone stopnie, taśmę policyjną obklejoną przy frontowych drzwiach. Policyjne samochody świeciły na czerwono-niebiesko. Szare parasolki kontrastowały z barwami uwidocznionymi przez niekończący się deszcz. Czarne buty Steve’a szybko zanurzyły się w przypadkowej kałuży, jednej z wielu na zniszczonej ulicy.
- Kurwa mać… nowe… - rzucił sam do siebie, próbując dostać się do swego samochodu. Gdy tylko hałasy miejsca zbrodni ucichły za szybą auta, a pociemniane szyby odizolowały go od świata, Harley raz jeszcze wyciągnął aparat fotograficzny. Ze wszystkich do tej pory zrobionych zdjęć wybrał jedno. Oglądał je przy świetle kolejnych błyskawic i grzmotów. Silnik samochodu w końcu zawarczał, wzrok jednak nadal koncentrował się na obrazie. Seryjne morderstwa powinny się kończyć dobrze. Zabójca pozostawia po sobie ślad, wskazówkę. Przypadkowo. Gorzej, gdy robi to specjalnie.
„To oznacza grę”, pomyślał, wpatrując się w szmacianą lalkę o guzikowych oczach. W ekranie świeciła mała wełniana koloratka przyszyta do gardła zabawki.